28 grudnia 2013

Hobbit: Pustkowie Smauga

Słowo ciałem się stało i obejrzałam nowego Hobbita! :) Czekałam cały rok, aż w końcu się doczekałam. I warto było czekać! Film jest nieziemski! Słyszałam opinie, że jest lepszy niż pierwsza część i może coś w tym jest... Dla mnie może, bo i poprzednia część mnie zachwyciła i kolejna, ostatnia, z pewnością też mnie zakasuje ;) Tak jak nie przepadam za fantastyką i bajkami, tak wszystko, co zostało zekranizowane z twórczości Tolkiena kupuję bez mrugnięcia okiem. Nieustannie zachwycam się Władcą Pierścieni, a teraz Hobbitem. Jak żyję nie widziałam bardziej zatłoczonego kina... Jedyne, co mnie (i nie tylko mnie) wkurza, to wszechogarniający syf, jaki zostaje po seansie. Puste opakowania, rozsypany popcorn... Świnie, nie ludzie... Wstyd i żenada... Ale ja nie o tym... ;)



Niemąż w kinie


Oczywiście nie będę pisała o treści filmu/książki, bo to się mija z celem. Chyba każdy zna lub pozna w przyszłości. To po prostu magia! Sam film zachwyca i zapiera dech.  Fantastyczne widoki, stwory, cudne elfy, paskudne orki, straszny smok Smaug, niepozorny i sympatyczny Bilbo Baggins, mądry Gandalf, urocze ;) krasnoludy, młodzieńczo przystojny Kili (podoba nam się, oj podoba... co nie Sis? ;), męski i nieziemski Thorin Dębowa Tarcza (mój faworyt ;)... Mmmm... Wszystko tu jest! To po prostu filmowa uczta i dla oka i dla ucha. I nie ma co się zżymać, że 3D to dziecinada i naciąganie, bo i takie opinie słyszałam... W 3D mamy całe spektrum zjawiska, jakim jest Hobbit. Myślę, że bez magicznych okularów film być może nie traci zbyt wiele, ale... To nie dla mnie. W kinie musi być 3D! :) Powiem tylko tyle: lećcie do kin!!! Nie ma co czekać i pozbawiać się tej wyśmienitej filmowej uczty. Polecam po stokroć! :) I już czekam na następny grudzień na ostatnią część Hobbita :)






26 grudnia 2013

Święta, święta i... (już prawie po...) świętach...

Jak w tytule... Już prawie po świętach... ;) Człowiek sprząta, lata i kupuje jak szalony, a tu dwa dni zlecą nie wiadomo kiedy i już po... I o co tyle krzyku? ;) Jako osoba niewierząca traktuję święta (wszelakie) jak dzień wolny od pracy i okazję do pobycia z rodzinką (byle nie za długo ;) A przede wszystkim nadrabiam zaległości w czytaniu i oglądaniu, czyli czynię to, co cały okrągły rok i co najbardziej kocham. Poza tym, że w domu pojawiają się dekoracje świąteczne (autorstwa mojej Mamy) i znikają "normalne" posiłki na rzecz ciast, sałatek, bigosu i podjadania co i kiedy kto chce, to właściwie te dni nie różnią się zbyt od wolnych weekendów. I dla mnie tak jest dobrze :) Takie zwykłe, w miarę normalne życie wróci w pierwszym tygodniu stycznia. Ale że to ma być lekki i odrobinę świąteczny post, to coś tam świątecznego będzie (na zdjęciach). Treści wiele dziś nie będzie, bo nie chce mi się pisać :)























Od lewej (i od góry) choinka moja, mojej Sis i mojej Mamy :) I to jest ten akcent świąteczny w poście, o którym mówiłam powyżej ;)

Jeden z prezentów od Niemęża :)
Zamiast posiłków- ciacha i herbata/kawa :)


 
















Powyżej wczorajsza biesiada z moimi Ważniakami (mój Niemąż, siostra i jej małżonek). Wiśniowa Soplica pyyyszna! :D

Najnowsze nabytki i ciągły dylemat po przeczytaniu książki: która następna? Uwielbiam takie rozterki :) 
Nuda mi nie grozi :)
 
A teraz zabiorę się za to, co najbardziej lubię :) Kubek kawy, gazety, ciacho. Wieczorem "Uwikłanie" w tiwi, bo bardzo lubię. Po filmie jeszcze książka... A jutro do pracy... Na rano, więc o czternastej będę wolna i znowu czas dla mnie i moich przyjemnostek (w sobotę idziemy do kina na nowego Hobbita :D). I po niedzieli kolejne dni laby... :)






 

22 grudnia 2013

Powtórnie narodzony

Znalazłam chwilę czasu w tym przedświątecznym harmiderze i doszłam do wniosku, że muszę w końcu napisać o "Powtórnie narodzonym", bo jak nie teraz, to kiedy... Szczęśliwie nie całkiem jestem pochłonięta tym, co przed świętami niezbędne (nie gotuję, nie prasuję, nie dekoruję choinki i mieszkania...), więc mam czas na czytanie i oglądanie :)
Będzie tu i o książce i o filmie pod tym samym tytułem. Z reguły najpierw wolę przeczytać książkę, a później obejrzeć jej ekranizację, jednak w tym przypadku było odwrotnie. I nawet dobrze się stało, bo film wzmógł mój apetyt na książkę, która dopiero miała się pojawić i przy okazji sprawił, że już czytając w mojej wyobraźni główna bohaterka miała twarz Penelope Cruz. A Penelope okazała się świetna w roli Gemmy. Zresztą cały film uważam za znakomity i nie ustępujący w niczym książce. A to rzadkość, bo większość książek bije ich filmowe odpowiedniki na głowę. Tu jedno i drugie jest świetne! I cieszy mnie, że trafiłam na nie zupełnie przypadkowo i nie umknęły mojej uwadze. Teraz już można znaleźć jakieś wzmianki o filmie czy recenzje, ale ja oglądałam film niczego o nim nie wiedząc... A książka czekała w schowku przed premierą jako pozycja obowiązkowo do kupienia :)

Ponieważ film był w moim przypadku pierwszy, to najpierw o nim słów kilka...
Zacznę od tego, że ja bardzo lubię kino europejskie. Filmy francuskie, włoskie, hiszpańskie i oczywiście polskie zawsze będą u mnie półkę wyżej od amerykańskich. Najbardziej lubię kino obyczajowe, a następnie dramat, thriller czy romans, rzadziej horror czy sensacja, a już fantastyce (pomijając ekranizacje Tolkiena i tym podobne monumentalne dzieła filmowe) raczej dziękuję, to nie dla mnie ;). Trafiając na "Powtórnie narodzonego" S. Castellitto spodziewałam się solidnego i dobrego obyczaju. Dostałam o wiele więcej! Mamy tu fantastyczną miłość dwojga głównych bohaterów, ich dramat braku dziecka, przyjaźń na śmierć i życie (dosłownie!), Europę z jej urodą i nostalgią i wojnę w Sarajewie... Kawałek historii, między błahymi przemycane ważne treści, dobre zdjęcia, muzyka czynią ten film wyjątkowym i wartościowym. Nie będę streszczać filmu, więc tak pokrótce... Jest to historia miłości (pięknej, niespotykanej i bynajmniej nieidealnej i cukierkowej) włoskiej studentki Gemmy i młodego fotografa z Genui- Diega. Spotykają się przypadkowo w Sarajewie i już nie mogą bez siebie żyć. Do szczęścia brakuje im tylko dziecka (w książce Gemma stwierdza, że "(...) Potrzebuję żywej kłódki dla naszej miłości."). Podejmują zatem starania o nie. A po drodze jest to wszystko, co czyni film bardzo dobrym i ważnym: dramat, zawody, wojna. I... nic więcej nie powiem! Nie wyobrażam sobie, żeby osoba ceniąca dobre kino nie zobaczyła tego filmu.
Gemma i Diego



 


A książka? Jest genialna! Przez kilka dni czytałam ją prawie w każdej wolnej chwili. Dostarczyła mi tyle różnych emocji, przemyśleń... Perełka wśród książek, jakie ostatnio przeczytałam. Nie będę pisała o treści, bo jest o niej powyżej przy filmie. Powiem tylko, że to chyba najlepszy przykład jak wiernie i dobrze można przełożyć książkę na film. A ten niesamowicie i z wielką dbałością o szczegóły obrazuje słowa. Powiedziałabym, że 1:1 i że lepszej ekranizacji książki dotąd nie widziałam. I że i książka i film są jednakowo dobre. Ba! Świetne! :) 
Jednak kilka słów o książce jeszcze dodam, bo cisną mi się na usta (tutaj: na klawiaturę). Bardzo podoba mi się, że książka ma postać retrospekcji. Wydarzenia współczesne przeplatają się z tymi z przeszłości. Jest to niebanalna opowieść Gemmy i chłonie się ją niesamowicie. Ciężko odkładało mi się książkę, a nawet jak to robiłam, to myślałam jak będzie opowiedziane dalej to, co już przecież znałam z filmu. Nie miało żadnego znaczenie, że wiem o czym jest książka, bo najpierw widziałam film. Niecierpliwie czekałam na chwile, kiedy znów sięgnę po "Powtórnie narodzonego".  To też chyba pierwsza książka, w której czytałam o dość współczesnej wojnie (gdzieś tam kiedyś obijały mi się o uszy odłamki wiadomości o wojnie na Bałkanach). Opisuje ona wojnę i cały jej tragizm, to czym jest i co robi ludziom i z ludźmi... "(...) Dni upływają ludziom na polowaniu na użyteczne rzeczy pod gruzami, na przedmioty, które mogą przedłużyć życie. Snajperom dni upływają na polowaniu na ludzi. (...) Sarajewo jest wielkim otwartym poligonem pod gołym niebem. Terenem łowieckim. (...)-Dam Ci dziecko-mówi (...)-Chyba że jakiś snajper wcześniej ci je zabierze. (...)". To mocno poruszające momenty książki. A jest ich naprawdę wiele... Co wrażliwszym mogą przydać się chusteczki. 
Po raz pierwszy też zdarza mi się coś takiego, że czuję potrzebę podkreślania w książce zdań... Tak wiele z nich wydaje mi się ważnych, wartych zapamiętania. Jestem pewna, że zostaną we mnie na dłużej. Jednak, ze względu na szacunek dla książek, nic w niej nie kreślę nawet ołówkiem. Odrywam paski z bloku karteczek na notatki i wtykam je między strony książki. Może warto by było je zapisać w notesie? Ale nie, nie tym razem. Następnym, bo wiem na pewno, że wrócę do tej książki raz jeszcze, a czego (mając w domu już chyba setki nieprzeczytanych książek) też dotąd nie robiłam...



M. Mazzantini, Powtórnie urodzony, Wyd. Sonia Draga, Katowice 2013, s.525

Przy pisaniu tego posta towarzyszyła mi płytka Eudaimony- Futile. Klimatyczna, nostalgiczna, mroczna i wciągająca... Słucham codziennie od kilku dni. Idealna na teraz... Próbka poniżej... 
 
 
 

 

18 grudnia 2013

Dziś jestem blondynką

Pół godziny temu wróciłam z kina i postanowiłam napisać ten post "od ręki". Już! Teraz! Jestem tak emocjonalnie nabuzowana, że muszę się tym z kimś podzielić ;) Płakałam i śmiałam się na przemian. Chyba dawno ( o ile w ogóle) nie doświadczyłam tak skrajnych emocji podczas oglądania filmu...
Filmem, który tak bardzo mnie poruszył, jest "Dziś jestem blondynką" Marc'a Rothemund'a. To półtoragodzinna opowieść o młodej kobiecie i jej zmaganiach z rakiem. Zdawałoby się, że w temacie raka nie można wymyślić nic radosnego, niepowtarzalnego i ożywczego. A jednak! Można! I dowodzi tego ów film. Jego bohaterką jest 21-letnia Sophie, piękna, radosna dziewczyna, która ma głowę pełną planów i marzeń. Uporczywy kaszel zmusza ją do wizyty u lekarza. Badania nie pozostawiają złudzeń: rak na opłucnej, nieoperacyjny i dość nietypowy. Taki wyrok mógłby się stać usprawiedliwioną wymówką do poddania się i czekania na śmierć, ale Sophie nie ma takiego zamiaru. Przystępuje do walki. 


Sophie nie czyni z siebie ofiary i cierpiętnicy, czepia się życia i stara się nie rezygnować z przywilejów młodości. Przywdziewa peruki w różnych kolorach i w każdej z nich niejako staje się całkiem inną osobą. Postanawia cieszyć się każdym dniem i tym, co ze sobą niesie. Mimo pobytu w szpitalu, stara się czerpać z życia ile się da i nie rezygnuje z niczego. Fakt, że kochający bliscy i doskonała opieka w szpitalu (sympatyczny i do rany przyłóż personel, osobny pokój, dający namiastkę tego w domu rodzinnym, nowoczesne i natychmiastowe leczenie, brak kolejek do specjalisty i trosk o pieniądze) bardzo jej w tym pomagają. Taki film nie mógłby powstać w naszym kraju... 
I może tym bardziej warto go obejrzeć. Zobaczyć, że można i jak można. Szczęśliwie (odpukać...) nikogo z mojej rodziny problem nowotworów nie dotyczył i osobiście nie miałam do czynienia z nikim, kto borykałby się z tym problemem, więc oglądałam ten film absolutnie urzeczona. Podziwiałam bohaterkę filmu, jej postawę wobec śmiertelnej choroby i jej pomysł jak przetrwać. Film jest bardzo dobry i każdy (a już zwłaszcza kobiety) powinien obejrzeć go choćby tylko profilaktycznie. To taki promyk słońca... Warto jeszcze wspomnieć, że film powstał na faktach i jest ekranizacją wspomnień Sophie Van Der Stap (tutaj jej blog, który zaczęła prowadzić w trakcie terapii nowotworowej w szpitalu http://www.sophievanderstap.nl/). I jeśli tylko książka "prawdziwej" Sophie zostanie przetłumaczona na język polski, to przeczytam ją obowiązkowo :)

Poniżej zwiastun filmu:

 
 

15 grudnia 2013

Ida / Płynące wieżowce

Dzisiaj o dwóch polskich filmach, które obejrzałam w odstępie tygodnia. Jeden z nich jest dobry, drugi- słaby i nużący, a który jest który o tym za chwilę. Pozornie nic (oprócz tego, że obydwa te filmy są polskie) je nie łączy, ale jak się okazuje mają więcej punktów stycznych. Obydwa są z tego roku, obydwa dostrzeżone i nagradzane na festiwalach filmowych, wreszcie i jeden i drugi wzbudzają niejakie kontrowersje i są dość szeroko komentowane.

IDA

Bohaterkami "Idy" są dwie kobiety: tytułowa Ida (Agata Trzebuchowska), sierota, wychowanka klasztoru i przyszła zakonnica oraz jej ciotka- Wanda Gruz (Agata Kulesza), sędzina zwana "krwawą Wandą", co zawdzięcza wydawaniu wyroków śmierci na wrogów ludu. Los styka je ze sobą po latach. Wanda zabiera Idę do ich rodzinnej wioski, by ta mogła poznać tragiczną historię swoich rodziców. To tak bardzo skrótowo o czym traktuje film. Na podstawie tego krótkiego opisu mogłoby się wydawać, że to właściwie nieskomplikowany film o losach dawno niewidzianych krewnych. Ale tak nie jest. Okazuje się bowiem, że rodzicami Idy byli Żydzi, a zginęli z rąk swoich polskich sąsiadów. Skąd my to znamy? "Pokłosie" się kłania... I tak oto banalny film nabiera rumieńców i okazuje się być bardziej skomplikowany i trudny. Ludzie z wioski niechętnie wracają do przeszłości (jakże niechlubnej), ale Wanda jest zdeterminowana i nieustępliwa w dążeniu do prawdy. Film zrobił na mnie bardzo pozytywne wrażenie i to on jest tym dobrym, wartym obejrzenia z dwóch powyższych tytułów. To film bardzo kameralny, czarno-biały, oszczędny w środkach wyrazu i piękny w swej prostocie. Nie brak w nim pięknych ujęć, nostalgii i zadumy... Ale, żeby nie było za nudno i zbyt melancholijnie, to mamy w filmie bardzo ożywczy wątek dansingu w hotelu, gdzie w piosenkarkę klubową wciela się świetna jak zawsze Joanna Kulig. Jest i saksofonista klubowy (Dawid Ogrodnik), który na chwilę zatrzęsie spokojnym i poukładanym życiem Idy. Podoba mi się połączenie "w parę": rzutkiej, niezależnej i przebojowej sędziny (świetna rola Kuleszy) i skromnej, delikatnej nowicjuszki. Dostrzegam w filmie delikatny zarys kina drogi, co zawsze cenię w filmach. Podsumowując- warto zobaczyć, pomyśleć i wyrobić sobie o nim własne zdanie. Polecam.




PŁYNĄCE WIEŻOWCE

No i ten drugi film... Obejrzałam go dziś, raptem dwie godziny temu i najkrócej powiedziałabym, że traktuje o młodym facecie, który nie wie czego chce. Pasowałby mi tu tytuł "Cierpienie młodego pedała/geja" (jak kto woli...). No i cóż, co by tu o nim... Ano żyje sobie w stolicy młody chłopak, trenuje pływanie, ma dziewczynę, mieszka z nią u swojej matki... Aż pewnego dnia poznaje innego chłopaka... Uznaje wówczas, że to jest to, że jednak woli mężczyzn i odnajduje swoją prawdziwą naturę. Dalej mamy scenki rodzajowe z życia owego pana i jego bliskich, wydumane dylematy i szukanie nie wiadomo czego... Właściwie nie wiem po co ten film powstał... Szłam do kina z myślą, że obejrzę kolejny dobry polski obyczaj, a zobaczyłam irytujące i nudne nie wiadomo co... Nie wiem, może tylko ja filmu nie rozumiem i nie doceniam, a przecież dostał tyle nagród i pochwał. Uważam się za osobę tolerancyjną i nie przeszkadza mi, że dwóch facetów może się kochać, więc film mnie nie bulwersuje. To, że sporo w nim (jak na polski film) golizny też mnie nie szokuje, a dylematy miłosne bohatera nie robią na mnie wrażenia...Piękna historia miłosna? Yyyy... A gdzie? To chyba nie w tym filmie. Jeśli ten film ma się przyczynić do wzrostu tolerancji dla kochających tej samej płci i oswajać polskiego widza tudzież społeczeństwo z tym tematem, to robi to bardzo nieudolnie i niemrawo. Jedna z moich koleżanek stwierdziła, że nie ogarnia tego filmu. Kaśka, nie jesteś sama! Ja też go nie ogarnęłam i konia z rzędem temu, kto ów film ogarnie. Nie polecam, ale jeśli ktoś chce go próbować ogarnąć i nie ma lepszych filmów na horyzoncie, to proszę bardzo...
 


8 grudnia 2013

Papusza

O Papuszy, czyli Bronisławie Wajs, słyszałam właściwie od zawsze. Nic w tym dziwnego, skoro jestem gorzowianką i od urodzenia w Gorzowie mieszkam, a tu niemal każdy o Cyganach coś, gdzieś, kiedyś... A że Papusza mocno się spośród romskiej społeczności wyróżniała, to nie sposób było jej jakoś nie kojarzyć. Pewnie dzisiejsza młodzież i kolejne pokolenia będę wiedziały jeszcze mniej, aż pamięć o Niej zaginie. Choć mam nadzieję, że tak się nie stanie. Pomaga w tym film pt Papusza, który wciąż jeszcze jest w kinach i na który chodzą uczniowie gimnazjum (chętnie, czego dowiedziałam się od zaprzyjaźnionej pani nauczycielki). 
Od wielu miesięcy czekałam na film państwa Krauze, podobnie jak na książkę Angeliki Kuźniak. I doczekałam się. W październiku przeczytałam książkę, a w listopadzie byłam w kinie na filmie. 


Gdy tylko dowiedziałam się, że pojawi się książka o Papuszy, było dla mnie jasne, że ją kupię i przeczytam. Nie żebym była jakąś wielką wielbicielką kultury cygańskiej, ale konkretnie Papusza mnie interesowała, podobnie jak inne wyróżniające się z tłumu kobiety. Już tak mam, że lubię wiedzieć o pewnych rzeczach "z pierwszej ręki". Książkę Angeliki Kuźniak oceniam bardzo wysoko. To doskonały reportaż, z bogatym zapleczem dokumentalnym, nad którym autorka musiała się napracować i spędziła niemało czasu. Mamy tu fragmenty pamiętników Papuszy i opisane jej zawiłe losy, są jej wiersze, sporo tu Jerzego Ficowskiego i nieco mniej Tuwima (obaj panowie sprzyjali cygańskiej poetce),  mamy tu bogaty opis codziennego życia Cyganów, ich bolączki i trudności, ale i ich radości, wreszcie sporo unikatowych zdjęć. Wszystko to czyni książkę bardzo wartościową i interesującą. Jedyna wada książki, to jej objętość. Zaledwie 199 strony czynią ją książką, którą pochłania się momentalnie, a po przeczytaniu zostaje się z poczuciem niedosytu. A przynajmniej ja tak miałam. Nie mogłam się od tej książki oderwać! Zostaje po niej wielki ładunek emocjonalny i sporo przemyśleń nad ciężką dolą kobiet cygańskich... Ale nie tylko... ;)
A. Kuźniak, Papusza, Wyd. Czarne, Wołowiec 2013, s. 199

Jakoś miesiąc po przeczytaniu książki, do kin trafiła wreszcie Papusza Joanny Kos-Krauze i Krzysztofa Krauze. Słyszałam, że ten film powstaje od dobrych dwóch lat i niecierpliwie na niego czekałam. Warto było! Film mnie zachwycił! Doszczętnie! Ten film to ponad dwugodzinny, czarno-biały majstersztyk kinematografii polskiej. Świetni odtwórcy głównych ról (Jowita Budnik, Antoni Pawlicki, Zbigniew Waleryś i absolutnie cudowna Paloma Mirga, która była młodą Papuszą w filmie), zachwycające ujęcia i panoramy, niezwykłe życie taborów cygańskich, ich troski dnia codziennego i małe święta i w końcu muzyka... Porywająca, głośna i przejmująca. To jeden z najlepszych filmów jaki widziałam i z pewnością kupię go na płycie, gdy tylko trafi do sprzedaży. 


Wspominałam, że jako gorzowianka wiedziałam cokolwiek o Papuszy i Cyganach. Gwoli wyjaśnienia skąd to się wzięło dodam, że w moim mieście zawsze byli i nadal są. W Gorzowie ponad sto cygańskich rodzin zapuściło swoje korzenie. Pojawili się, gdy władza nakazała im zaprzestać wędrownego trybu życia i wydała decyzję nakazującą Cyganom osiedlenie się na stałe. Dziś Gorzów słynie, poza tym, że jedyna cygańska poetka Papusza mieszkała w nim ponad 30 lat, z głośnego corocznego festiwalu Romane Dyvesa, święta Romów. To festiwal ich tańca, muzyki i kolorów. Odbywa się w gorzowskim amfiteatrze, kilka kroków od mojego domu i wystarczy czasem wyjść na balkon, by usłyszeć cygańską muzykę :) 

Pomnik Papuszy w Parku Róż w Gorzowie Wlkp

Poza kolorowym i radosnym aspektem społeczności romskiej, trzeba też głośno powiedzieć o tej mrocznej, trudnej ich stronie... O tym, że to społeczeństwo nieufne, tworzące zamkniętą grupę, która niechętnie dopuszcza do siebie Gadziów, czyli nie-Romów, które ma swój kodeks Romanipen, który jest mocno restrykcyjny, ograniczający i niesprawiedliwy dla kobiet cygańskich. To społeczeństwo dumne i niełatwo przystosowujące się do oczekiwań i wymogów. Dla nas, Polaków, myślących często kalkami i stereotypami, nie do pomyślenia jest, że można żyć z dnia na dzień, bez pracy, edukacji, trwałego dachu nad głową. A oni tak żyli i nadal próbują, choć osiedli na stałe. Może i szkoda, że taborów już nie ma... Zobaczyć na własne oczy wędrowną grupę, ich wozy, codzienność. Dla mnie kusząca wizja. Dlatego tak cenne są książki czy filmy o Romach, są formą ich utrwalenia i zachowania dla potomnych. Korzystajmy z nich, bo warto :) 
Wiem, że ten post nie wyczerpuje tematyki cygańskiej. Ba! Nawet jej nie nakreśla, a jedynie sygnalizuje to i owo. Ale to tylko dlatego, że temat jest rozległy i nie sposób go ująć w tak ograniczone ramy. Jest jeszcze tyle rzeczy, o których mogłabym napisać... Myślę jednak, że to, co tu mamy zachęca, kogo ma zachęcić, do poszukiwań i zgłębiania tematu na własną rękę, a kogo nie zachęci, znuży bądź nie zainteresuje. Sama zaliczam się do pierwszej grupy i mimo, że nie stałam się nagle wielką admiratorką kultury romskiej, to poszperam jeszcze tu i ówdzie i chętnie dowiem się więcej.
Dziękuję za uwagę ;)


 

6 grudnia 2013

Takie tam drobne przyjemnostki... :)



Za oknem wciąż szaleje Ksawery, dziś Mikołajki, których co prawda specjalnie nie celebruję, ale są, no i początek weekendu... Wszystko to sprawia, że nie mam dziś ochoty pisać o czymś poważnym i konkretnym. Będzie dziś zatem o malutkich uprzyjemniaczach ;)
W rolach głównych występują dziś:


Kolejno odlicz: czekolada, słonecznik, muffin, kawka :)

Po pierwsze czekolada :) Ostatnio jest to Milka z Oreo. Mam taką fazę, że jeśli już sięgam po czekoladę, to ostatnio tylko po tę właśnie. Pyszna mleczna i z kawałkami ciasteczek Oreo, których solo akurat nie lubię. Ale z czekoladą komponują się super i póki mi się nie znudzi, zostaje na topie :) Mniam!
Po drugie słonecznik :) Od dawna, dawna tylko ten: Słonecznik prażony Akardo z Biedronki. Bez soli, świetnie uprażony i spory gabarytowo (200 g). To już, niestety, mój nałóg. Po prostu muszę go mieć w domu "na stanie". Czasem nie sięgam po niego kilka dni, ale zawsze wracam. Biedronka zyskała wierną klientkę, która potrafi latać do niej tylko po ów zakup ;) Planuję odwyk, ale jak znam życie- na krótko :)



Po trzecie muffin :) Takie sympatyczne słodkie maluchy dostałyśmy dziś w pracy od Mikołaja, a raczej od Pani Mikołajowej ;) Bardzo miły i sympatyczny gest! Każda z nas dostała swojego własnego, spersonalizowanego muffinka. Mój jest co prawda nieco koślawy i niezgrabny, co nie zmienia faktu, że po skończeniu tego posta spałaszuję go z przyjemnością. 




I po czwarte: kawa :) Nie wymaga dodatkowego komentarza :) Zawsze, wszędzie, sporo i w każdej postaci :)))





1 grudnia 2013

"Gołębiarki" Alice Hoffman

Na "Gołębiarki" Alice Hoffaman czekałam dość długo. Wypatrzyłam je w zapowiedziach książkowych już kilka miesięcy temu i od tamtej pory czekały w schowku do kupienia. W pierwszej kolejności zachwyciła mnie okładka, opis też był zachęcający, no i prawie 600 stron tekstu (a dla mnie im grubsza książka, tym lepsza ;)). Swoje zrobiły też blogerki stricte książkowe, które posiadały wersję recenzencką "Gołębiarek" i nie szczędziły jej pochwał i komplementów. Wszystko to czyniło ową książkę wielce dla mnie oczekiwaną i pożądaną. Szczęśliwie kilka dni temu trafiła w moje ręce, a ja łapczywie zabrałam się do jej czytania. I ani na jotę się nie zawiodłam. 
Przyjęłam sobie taką zasadę, że nie będę szczegółowo streszczać recenzowanych przeze mnie pozycji (coby potencjalnym korzystającym z nich nie odbierać przyjemności z odkrywania) i tak też będzie. "Gołębiarki" stanowią o losach czterech głównych bohaterek, którymi są Jael, Szira, Riwka i Aziza, cztery żydowskie kobiety, które los styka ze sobą w dawnej twierdzy Heroda- Masadzie. Tam to grupa kilkuset Żydów znalazła schronienie przed atakującymi ich zewsząd legionami rzymskimi. Zanim jednak do tego dojdzie, poznajemy historie życia poszczególnych bohaterek. A te są jak same życie- trudne, zawikłane, obfitujące w dramatyczne wybory i decyzje... Po drodze sporo magii, zaklęć, amuletów... Coś, co dziś poczytujemy sobie za bajkę czy legendę z baaardzo zamierzchłych czasów. Czyta się "Gołębiarki" znakomicie! Opisy są bardzo plastyczne, obrazowe, słownictwo potoczyste. Bohaterki to kobiety pełnokrwiste i silne, nakreślone mocną i wyrazistą kreską. Polecam z czystym sumieniem! Zwłaszcza kobietom, bo i o nich zdecydowanie powieść traktuje, o ich wyborach, miłości i sile.
Dawno nie czytałam powieści, która tak bardzo by mnie pochłonęła i wciągnęła w swoją treść. Ta książka ma w sobie moc i charakter!




A. Hoffman, Gołębiarki, Wyd. Wielka Litera, Warszawa 2013, s. 592

No i stało się...

Zastanawiałam się, rozmyślałam, czaiłam jakby było nad czym... I nadszedł w końcu ten moment, w którym się zdecydowałam. I oto jest: mój blog czy raczej wyrób blogopodobny ;) To już się okaże z czasem. Tytuł? Taki mocno ogólny i nieograniczający, bo i będzie (jak sądzę) różnorodnie i o wszystkim, a czasem pewnie i o niczym. Na ten moment nie robię specjalnych postanowień i założeń, jaki ten mój blog będzie. Skoro o tym, co mnie otacza, to z pewnością o książkach, filmach, muzyce, będzie trochę moich przyjemności, jakieś drobnostki... Blog wg mnie raczej kobiecy i dla kobiet, choć może się mylę... ;) Nie wiem jak często i jak długo będę pisała, nie planuję tego. Czasem wystosuję elaborat, czasem jedno zdanie. Na dzień dzisiejszy tak to widzę. Podejrzewam, że będę go prowadziła bardziej dla siebie w formie namiastki dziennika niż z przeznaczeniem dla większego grona odbiorców, tym niemniej zapraszam do zaglądania, czytania, komentowania i krytykowania (byle z sensem i konstruktywnie). Tyle na dziś, muszę ochłonąć po podjęciu tak ważkiej decyzji, jaką było założenie bloga ;)
Zapraszam!