18 lutego 2014

"Na krawędzi nigdy" J.A. Redmerski

O "Na krawędzi nigdy" J. A. Redmerski od jakiegoś czasu jest całkiem głośno (przede wszystkim na blogach książkowych) i zbiera same bardzo dobre recenzje, co czyni ją kuszącą dla mola książkowego. Poza tym już dawno temu wpadła mi w oko piękna okładka (to wabik, który czasem potrafi skłonić mnie do kupna książki), a i opis wydawał mi się zachęcający... 
I tak się fajnie złożyło, że Niemąż przywiózł mi tę właśnie książkę w prezencie z wyjazdu. Skoro tak, to przesunęłam ją na szczyt kolejki do czytania i zabrałam się za jej lekturę...
Pozwolę sobie zacytować opis z tyłu okładki książki: "To powieść drogi, książka o miłości, namiętności, życiu chwilą i w zgodzie z sobą. Historia Andrew i Camryn otwiera nam oczy na to, jak ważne jest podążanie za swoimi pragnieniami i jak intensywne, namiętne, kolorowe, ale także pełne bólu bywa życie.". Bardzo trafny opis! W dużym skrócie książka opowiada o Camryn Benett, która porzuca swoje dotychczasowe życie, wsiada w pierwszy lepszy autobus i wyrusza w podróż w nieznane. W drodze poznaje Andrew Parrish'a, podróżującego z całkiem innego powodu. Los styka ich ze sobą i... To tyle z mojej strony, jeśli chodzi o treść książki. Na początku wydawało mi się, że będzie to dość banalna historyjka o młodych, pięknych i beztroskich ludziach, którzy (nie mając nic lepszego do roboty) wyruszają w podróż w poszukiwaniu przygód... I w pewnym stopniu to prawda. Ale nie jedyna, jaką można znaleźć na kartach tej powieści. Książka czy raczej historia, jaką opowiada, jest naprawdę piękna i poruszająca, chwyta za serce i zostaje w pamięci. Bohaterowie "Na krawędzi..." poza tym, że piękni i młodzi, to i dość boleśnie doświadczeni przez życie. Poturbowani, dochodzą do wniosku (słusznego), że razem łatwiej i raźniej iść przez życie. Podobał mi się zamysł powieści drogi, choć brakowało mi bardziej rozbudowanych opisów krajobrazów bezdroży Ameryki, fajny jest motyw zaczerpnięty z mitologii (o Orfeuszu i Eurydyce), fajnie, że padają w książce nazwy kapel rockowych, które znam (w tym dwa razy pada nazwa mojej ukochanej Alice In Chains), fajnie jest wierzyć, że są gdzieś na świecie faceci tacy, jak Andrew... Duży plus dla powieści za to, że czytający może garściami czerpać z losów bohaterów i naprawdę się z nimi zżyć. Ja tak miałam. Od książki nie mogłam się oderwać i z żalem odkładałam przeczytaną na półkę. Wiem, że ma się pojawić druga jej część i z pewnością wpadnie w moje ręce. I chociaż według mnie zakończenie jest kompletne i trudno dodać do tej historii coś jeszcze, to już "zżera" mnie ciekawość, co będzie w kontynuacji...
Mimo tych wszystkich plusów powyższej powieści, nie odnajduję odpowiedzi na pytanie: skąd taki jej fenomen? Nie jest oryginalniejsza od innych tego typu, nie powala narracją i treścią, niespecjalnie zaskakuje czytelnika... A jednak ma w sobie to coś, co sprawia, że czytanie jej absolutnie nie jest straconym czasem. Wciąga w siebie, nie pozwala odłożyć na bok nie przeczytawszy jeszcze "jednego rozdziału", wpada w pamięć. Pozwala czytelnikowi zagłębić się we własne emocje i poczytać o czymś, o czym pewnie sporo z nas (ja) marzy, ale nie będzie miało odwagi, szansy czy warunków, żeby to zrealizować... To cudowne oderwanie od naszej prozy życia, od codzienności tak przewidywalnej i monotonnej, gdzie dzień leci za dniem, a jeden niczym nie różni się od drugiego...
Polecam bardzo serdecznie!

"Dla zakochanych i marzycieli,
a także dla tych, 
którzy nigdy prawdziwie
nie doświadczyli
ani jednego, ani drugiego."
 

 J. A. Redmerski, Na krawędzi nigdy, Wyd. Filia, Poznań 2013, s. 475

17 lutego 2014

"Pod Mocnym Aniołem". Film W. Smarzowskiego

Wojciech Smarzowski jest reżyserem, którego bardzo cenię i w związku z tym widziałam wszystkie jego filmy. Niemąż podziela moje zdanie, więc gdy tylko pojawia się nowy, idziemy do kina, a następnie kupujemy te filmy na płytach, by móc do nich wracać. W przypadku filmów W. Smarzowskiego zazwyczaj jest tak, że zanim wejdą do kin sporo o nich słychać. Jeśli do tego dodamy jego charakterystyczny sposób robienia filmów, wiemy czego można się będzie spodziewać podczas seansu. Wiadomo "z góry", że będzie mocno, realistycznie i bez owijania w bawełnę. "Pod Mocnym Aniołem" nie mogło zatem być inne... Do kina wybraliśmy się wczoraj...
"Pod Mocnym Aniołem" jest filmową adaptacją książki pod tym samym tytułem Jerzego Pilcha i traktuje o pisarzu alkoholiku, który zmaga się ze swoim nałogiem. I to właściwie wystarczy, żeby wiedzieć, co zaserwuje nam pan Smarzowski. Oprócz głównego bohatera, Jerzego, mamy tu cały zastęp alkoholików i żuli, a ich historie i losy przyprawiają momentami o torsje (żeby nie ująć tego dosadniej). Dla mnie film był obrzydliwy. Nie to, że zły czy nudny, ale właśnie obrzydliwy i wstrętny. Smarzowski zafundował widzom przekrój życia pijaka od jak najwstrętniejszej strony, niczego im nie oszczędzając i pokazując jak podłe i obrzydliwe jest trwanie w nałogu. Czysta fizjologia co rusz wylewa się (dosłownie!) z ekranu, przyprawiając co wrażliwszych o mdłości. Ja siebie nie zaliczam do takich, co to rusza ich widok byle czego, ale tym filmem byłam zdegustowana. Ja wiem, że to film o alkoholiku, ja wiem, że to tak często bywa, że dno to dno, ale chyba miałam nadzieję, że nie będzie tego widać tak dosłownie w filmie. A było... Niemęża i szwagra film śmieszył (mnie tylko na samym początku), moją siostrę z pewnością obrzydził, mnie pozostawił z niesmakiem... 
Uważam, że to chyba najsłabszy film Wojtka Smarzowskiego, zbyt dosłowny, chamski i wstrętny. Najlepsza była "Róża", inne całkiem dobre... Mimo to, nie zmieniam swojego jak najlepszego zdania o tym reżyserze i zamierzam oglądać kolejne jego filmy. Rozumiem, że trudno ukazać alkoholizm w jakimś ugładzonym świetle, bo jest tym, czym jest (upodleniem, zeszmaceniem itp) i robi z ludźmi, to co robi, ale tym filmem dostałam niejako pięścią między oczy. Pokazał wszystko dobitnie i dosłownie, a ja po jego obejrzeniu pomyślałam sobie, że może mogłam sobie ten film darować. Bezkrytyczny Niemąż zapowiada, że i tak kupimy ten film na płycie. Ja twierdzę, że nie. Ale jeśli nawet kupimy, to nie wiem, czy zechcę go obejrzeć jeszcze choćby jeden raz...
Dodam jeszcze, że ten zwiastun jest bardzo mylący. Sugeruje, że dostaniemy wesoły film o pijaczkach, a tymczasem jest dramatem przepełnionym ohydą i obrzydliwością. 


BONUS
Nie obchodzimy z zasady z Niemężem walentynek, więc tym bardziej zaskoczył mnie bukiet od Niego. Miły gest... :) :*

 

13 lutego 2014

Miks...

Dzisiejsze śniadanko :)
Nowości w łazience 
Czytam :) Teraz "Na krawędzi nigdy"
Puszki od Jacobs'a. Świetne są!
Kryształki od Niemęża :*
Sówki od Kate :*
Zestaw obowiązkowy!
Sympatyczna wygrana od Kobiety To Czytają :)
Najnowsze zdobycze ;)
Nowe zapachy: czekoladowa trufla i pomarańcza z nutą goździków

8 lutego 2014

Nasz mały PRL. Pół roku w M-3 z trwałą, wąsami i maluchem

Jak tylko wypatrzyłam tę książkę, wiedziałam, że to coś dla mnie. Czasy PRL'u? Łał! Że też komuś się chciało do nich wrócić i to w tak fajnej formie? A w jakiej? W postaci żywego eksperymentu, który zowocował niniejszą książką. Autorzy książki, małżeństwo dziennikarzy, Izabela Meyza i Witold Szabłowski, wymyślili sobie, że na pół roku porzucą swoje doczesne życie i powrócą do czasów swojego (i mojego też, tak się fajnie składa) dzieciństwa, czyli początku lat 80-tych. Jak wymyślili, tak też uczynili. Ale zanim o książce, to najpierw o samym projekcie...
Już sama okładka zachęca do sięgnięcia po książkę. Dalej jest tylko lepiej. Zacznę od tego, że według mnie jest to swego rodzaju reportaż czy dokument i to w miarę rzetelny, a do tego napisany bardzo lekko, ciekawie i zabawnie. Dla mnie to świetny powrót do wspomnień z mojego dzieciństwa. Co krok (a raczej co strona) znajdowałam coś, co sama pamiętałam bądź to z własnej pamięci, bądź to z opowiadań mojej Mamy.
Przejdźmy do sedna, czyli samej książki. Jest ona podzielona (i jest to kolejna fajna rzecz) na rozdziały tj. Przed blokiem, Łazienka, W sklepie osiedlowym, W ośrodku wczasowym, U przyjaciół czy W zakładzie pracy, które jak sam ich tytuł wskazuje traktują o całkiem konkretnym miejscu czy sytuacji. Jak to "wtedy" bywało, jak wyglądało, co się robiło, czym, ile i kiedy. Małżeństwo autorów dwoi się i troi, żeby jak najwierniej odtworzyć tamte czasy i żyć, jak żyli wówczas wszyscy. Czy im się udaje? W dużej mierze tak. Ale ja, jak to ja, nie zamierzam zdradzać wszystkiego i opisywać w skali 1:1, bo co to za przyjemność (dla innych, bo ja już mam ją za sobą) czytać książkę, o której z góry wiemy, co będzie dalej i jak się skończy. W takim razie powiem tak bardzo ogólnie. Uśmiałam się potężnie czytając "Nasz mały PRL..." i zagłębiając się w perypetie pary bohaterów. Przypomniałam sobie to, co zdawałoby się, wieki temu było i moim udziałem. Idąc za uczestnikami projektu, wyciągnęłam pewne wnioski i naleciałości z przeszłości. Przypomniałam sobie o staniu w kolejkach (np. za kawą, bez której żyć nie mogła moja Mama), o arbuzach sprzedawanych z wielkiej ciężarówki raz na rok, o praniu we Frani, o kartkach na mięso (szczęśliwie ekspedientką w najbliższym mięsnym była mama mojej koleżanki, to też mogłam liczyć na przyzwoite kąski, jeśli w ogóle jakieś były), o świetnej muzyce z tamtych lat (ciągle do niej powracam i uważam za zdecydowanie lepszą, niż dzisiejsze byle co), o uroczystościach sąsiadów, które obchodziło pół naszego bloku, o pomocy i życzliwości sąsiedzkiej czy wreszcie o strajku w ZWCH Stilon, gdzie zabarykadowali się jego pracownicy i grozili wysadzeniem zakładu w razie niespełnienia ich postulatów. Nie myślałam wtedy, że ja i moja okolica zniknęlibyśmy z powierzchni ziemi, zamęczałam Mamę, żeby trzymała mnie na parapecie okna, a ja z wypiekami na twarzy oglądałam liczne zastępy straży pożarnej i wojska, które miały reagować w razie czego... Pamiętam Teleranek (oglądałam, a jakże!), książeczki z serii Poczytaj mi mamo, kredki z misiem na pudełku, oranżadkę w proszku, mleko i śmietanę w szklanych butelkach, szary papier toaletowy, który przynosiłam do domu w zamian za makulaturę, pastę bhp, szare mydło, szampon w butelce o kształcie kurczaczka itd itp. Ale to wszystko to tylko "dodatki" do tego, co naprawdę było ważne: do ludzi, do tego jacy byli wtedy i jak żyli. A byli całkiem inni! Życzliwsi, towarzyscy, otwarci na drugiego człowieka, mieli więcej czasu, a nawet jeśli nie, to miało się takie wrażenie. Niby każdy miał niewiele, ale i tym potrafił się podzielić, czy coś poradzić, podszepnąć, gdzie i czy warto stanąć w kolejce (jeśli taka się pojawiała, znaczyło to, że coś "rzucili" do sklepu), ktoś coś załatwił, skombinował, pomógł. I mogłabym tak jeszcze długo, długo... 
Podsumowując nasuwa się pytanie: czy wtedy było lepiej? Lepiej to zdecydowanie nie było (i nie chciałabym za nic cofnąć się do tych lat), ale inaczej tak. Było mniej stresu, mniej lęków, zgryzot, pędu za nie wiadomo czym (karierą, dobrami materialnymi, lepszym statusem społecznym), a z drugiej strony żyło się w swoistej enklawie, gdzie niewiele dóbr czy wiadomości "z innego świata" docierało. Mało tego: nie przypominam sobie, by czegoś szczególnie mi wtedy brakowało (za innych wypowiadać się nie mogę) i czuła się gorsza czy uboższa. Miałam to, co miałam, i to mi wystarczyło do szczęśliwego i beztroskiego dzieciństwa. Później (i teraz) było już różnie, zależnie od etapu na jakim się znajduję i w zależności od moich potrzeb czy oczekiwań. Ale to też temat rzeka...
Podziwiam autorów książki, że zdecydowali się na rzecz tak, zdawałoby się, karkołomną i niemożliwą do odtworzenia dziś. Sami przyznają, że nie chcieliby (na stałe) powrotu do tamtych lat, ale z eksperymentu są zadowoleni i uważają go za pewną retrospekcję tego, co było. Ja też to tak widzę i podczas lektury ich książki chętnie powspominałam, a teraz z przyjemnością wracam do tego, co zdecydowanie współczesne i czego nie dałabym (dobrowolnie) sobie dziś odebrać. Książkę jak najbardziej polecam!
 
I. Meyza, W. Szabłowski, Nasz mały PRL. Pół roku w M-3 z trwałą, wąsami i maluchem, Wyd. Znak, Kraków 2012, s. 317