31 maja 2014

"Prawdziwych przyjaciół poznaje się w Bredzie" Beata Chomątowska

Książkę Beaty Chomątowskiej kupiłam głównie ze względu na jej okładkę. A ta jest świetna i piękna w swej prostocie. Stylizowana na okładkę zeszytów, jakie w zamierzchłych czasach były jedynymi dostępnymi (nie było tej całej pstrokacizny i wzorów "od sasa do lasa") i jakie sama posiadałam i świetnie je pamiętam. Pomyślałam, że zawartość będzie pewnie tak samo fajna jak opakowanie. Choć w tym przypadku treść była drugorzędna. Coś tam o niej słyszałam, czytałam jakieś recenzje, ale się nimi nie sugerowałam i właściwie nie miałam specjalnych oczekiwań. Zahipnotyzowana okładką zabrałam się za czytanie i...

Na okładce czytamy: "Dwójka bohaterów, koniec lat dziewięćdziesiątych, pierwszy wyjazd na Zachód w poszukiwaniu wolności, zakazanych używek i kolorowych guldenów. Cel: Breda (...). Między opowieściami o imprezach, starych polonusach, sprzątaniu urzędu pocztowego i zajęciach na uniwersytecie rysuje się obraz współczesnej Holandii. Kraju, o którym wiemy wciąż niewiele, choć dziś jest drugim w Europie skupiskiem naszej zarobkowej emigracji (...). Bohaterowie to studentka (alter ego Chomątowskiej) i jej bezrobotny chłopak, którzy liczą na lepszy byt pod holenderskim niebem. Będzie im to dane z bardzo różnym skutkiem. Już pierwszego dnia sięgają po substancje, jakie i dziś są w naszym kraju nielegalne. Dalej mamy opisane perypetie i wysiłki bohaterów, żeby się jakoś w tej Bredzie zaczepić i utrzymać. Dostajemy kilka faktów z życia Holendrów, pobieżne opisy miejsc, zachowań, obyczajów. Słowem- nic szczególnego. Rozczarowała mnie ta książką i czytało mi się ją dość topornie. Męczyła mnie czcionka, mocny klej, który solidnie trzymał kartki i w końcu treść książki. Główni bohaterowie i ich polscy znajomi okazali się być dość typowymi "polaczkami", co to kombinują jak tu robić, żeby się nie narobić, cwaniaczkami i imprezowiczami, a najważniejsze dla nich, to żeby nie brakło im na zioło i piwo. Oj, nie są to wartości, jakie cenię. Holandia w tej książce jest niezachęcająca do odwiedzenia (zresztą dla mnie nigdy nie była atrakcją i nadal nie jest). Czytałam tę książkę o wiele za długo (bo kilka dni), odkładałam "na jutro", zasypiałam po kilku stronach... Ale mam taki zwyczaj (może i głupi, ale taki mam), że książkę rozpoczętą czytam do końca, bo a nuż końcówka okaże się atrakcyjna i wynagradzająca trudy jej lektury. Tu nic takiego nie miało miejsca i "Prawdziwych..." (hmm, czyżby?...) z ulgą odłożyłam na półkę. Moim zdaniem to mocno przeciętna książka i po prostu zbędna. Szkoda marnowania na nią cennego czasu. Nie polecam!
 B. Chomątowska, Prawdziwych przyjaciół poznaje się w Bredzie, Wyd. Czarne, Wołowiec 2013, s. 295

18 maja 2014

Noc Muzeów 17/18.05.2014

Coroczne Noce Muzeów to fajna okazja, żeby wyjść z domu i "łyknąć" trochę kultury. Mamy okazję zobaczyć to, co z reguły jest niedostępne dla zwiedzających bądź po prostu przejść się po wystawach i pooglądać. Gorzowskie Muzeum Lubuskie im. Jana Dekerta, czyli Spichlerz oferowało zwiedzanie swoich wnętrz w towarzystwie kawy, która była motywem przewodnim wczorajszego wieczoru. Były zatem eksponaty związane z kawą, słodki poczęstunek, degustacja własnoręcznie zmielonej kawy, kapela przygrywająca dla umilenia czasu zwiedzającym itp. Wybrałam się tam z koleżanką.
Zerknęłyśmy też na stałą ekspozycję "Warta- świadek dziejów", gdzie zachwyciła nas makieta Gorzowa z czasów, gdy był jeszcze Landsbergiem z połowy XVII wieku...
Z przyjemnością obejrzałam malarstwo (sentyment z dawnych czasów się odezwał) młodej polski i odwiedziłam ekspozycję dotyczącą malarza związanego z Gorzowem- Jana Korcza...
 A ponieważ...
... uznałyśmy z Viol, że będziemy kontynuować wieczór w jakiejś fajnej kawiarni przy dobrej kawie. 
Po drodze pstryknęłam kilka zdjęć mojemu miastu.
W celu uwieńczenia sobotniego wieczoru wybrałyśmy kawiarnię Red Coffee i podwójne espresso z mlekiem. Dyskutowałyśmy dopóki późna pora nie wygoniła nas do domów... 
 To był zdecydowanie udany wieczór... :)

17 maja 2014

"Christiane F. Życie mimo wszystko" Christiane V. Felscherinow i Sonja Vukovic

Książkę "My, dzieci z dworca ZOO" przeczytałam pewnie z piętnaście lat temu... Nawet już nie pamiętam dokładnie kiedy. Pamiętam natomiast doskonale jakie wrażenie na mnie zrobiła. Ta książka mnie zszokowała i wstrząsnęła mną na dłuższy czas. Czytałam ją rozemocjonowana, osłupiała i zdegustowana, że życie może wyglądać w taki sposób. Przypomnę (bądź poinformuję niewiedzących) o czym traktowała. "My, dzieci..." to historia nastoletniej narkomanki z Berlina i jej "przyjaciół". Jak głosi okładka książki: Christiane F. jako dwunastoletnia dziewczynka zaczęła palić  haszysz, mając trzynaście lat sięgnęła po heroinę. I już wszystko wiadomo... A jeśli nie, to odsyłam do książki. 
Szok, jaki wywołała we mnie książka o Christiane był jak najbardziej zrozumiały. Byłam przeciętnie grzeczną dziewczynką (nastolatką), z normalnej, spokojnej i kochającej się rodziny i w związku z tym rzeczy typu narkotyki czy alkohol widziałam jedynie w telewizji, rzadziej w prasie. To był dla mnie kosmos. A tymczasem czytam o dziewczynce (bo przecież młodszej ode mnie), która ćpa, prostytuuje się za pieniądze i sięga dna. Czytam o spustoszeniu, jakie czyni nałóg, o zniewoleniu, o zeszmaceniu, do jakiego doprowadza. Czytam o kolejnych ofiarach, które znikają z kart książki... To mógł być wówczas szok. Wrażenie potęgował fakt, że to książka "na faktach", wszyscy bohaterowi rzeczywiście żyli wtedy w Berlinie, miejsca w mieście, adresy, do tego autentyczne zdjęcia wewnątrz książki... Przeczytałam jednym tchem (bo mimo szoku, fascynowała i wciągała totalnie), ale z ulgą odłożyłam na półkę. Dobrze się stało, że ją przeczytałam, że czegoś się dowiedziałam, ale przede wszystkim ucieszyłam, że to mnie nie dotyczy i że to nie mój świat tak wygląda. Wiedziałam, że nigdy po żaden narkotyk nie sięgnę (i tak było). Minęły lata... I co widzę w zapowiedziach książkowych? Kontynuację "My, dzieci z dworca ZOO"!
No przecież musiałam ją kupić i przeczytać. Wiadomo! 
Szczerze mówiąc, po przeczytaniu książki "My, dzieci..." aż do teraz nie słyszałam niczego o Christianie F. Może myślałam, że nie żyje. Ale pewnie nawet nie. Szok minął, nastąpiły kolejne książki, a życie toczyło się do przodu. Okazuje się jednak, że Christiane Felscherinow (dawna F., bo w pierwszej książce jej nazwisko nie pada) żyje, choć trudno w jej przypadku stwierdzić, że ma się świetnie. Bo tak nie jest. Jest (i całe życie było) trudno, pod górkę i niewesoło. Zdarzały się jej lepsze dni i momenty (narodziny syna, wyjazd do Grecji), ale zaraz po nich było "jak zwykle" (powrót do heroiny, odsiadka, nieudane związki). Nie chciałabym (tradycyjnie już) za bardzo zgłębiać treści tej książki, by potencjalnym czytającym nie zepsuć czytania. Wystarczy sam fakt, że pełno już o niej w mediach (recenzje w gazetach, duży artykuł o Christiane w DF Gazety Wyborczej). "Najsłynniejsza niemiecka narkomanka" stała się osobą medialną i pożądaną. 
I tak się teraz zastanawiam, czy to dobrze czy źle... Nie jest wszak niczym chlubnym być znanym z tego, że się ćpało i puszczało na ulicy. Ale ponieważ mnie to jakoś nie dotyka, to przechodzę na tym faktem do porządku. Widziałam gdzieś tam krótką rozmowę z Christiane Felscherinow i zrobiła na mnie całkiem pozytywne wrażenie. Kobieta wydawała się być całkiem sympatyczną, niegłupią babką, która po prostu miała ogromnego pecha, że władowała się w taki kanał. A z drugiej strony nie zapominam, że zrobiła to sobie sama i na własne życzenie, co zmniejsza we mnie uczucie zrozumienia i współczucia dla niej. Ja rozumiem, że w jej domu nie działo się dobrze, że czuła się tak, jak się czuła, że nie było przy niej odpowiednich ludzi, ale to nie tłumaczy sięgania po narkotyki. Ale nawet jeśli popełniła błąd i wpadła w to bagno, to po jego opuszczeniu (a tak się stało) powinna trzymać się od niego tak daleko jak się tylko da. Bo Christiane F. naprawdę mogła wyjść na prostą. Miała syna, miała swój kąt (wcale niemały), pieniądze (z książek i filmu na podstawie jej życia), mogła zniknąć z Berlina, gdzie każde miejsce przypomina o przyszłości, a ludzie znają ją i obserwują. Ale tego nie zrobiła. Dziś ma pięćdziesiąt trzy lata, zdrowie w rozsypce, problemy jak zawsze, ale żyje... 
Książka "Życie mimo wszystko" nie robi już takiego wrażenia, jak jej poprzedniczka. Inne czasy, starszy wiek, swoista, nabyta odporność na pewne sytuacje i fakt, że wszystko już było i widzieliśmy, bo największe okrucieństwa i obrzydliwości są na wyciągnięcie ręki (dziś internet i "Fakt", dawniej gazeta "Zły" czy magazyn kryminalny 997) studzą emocje i książkę czyta się jak jedną z wielu biograficznych. Wyróżnia ją dopiero świadomość tego, co dawniej było udziałem jej bohaterki i tego, jak wyglądało jej życie.
Książkę polecam koneserom, bo z pewnością nie jest dla każdego. No i raczej nie ma sensu czytanie jej bez uprzedniej lektury "My, dzieci...". "Życie mimo wszystko" już tak nie szokuje i nie wstrząsa, ale jest ciekawym dalszym ciągiem. Fajnie, że ktoś wpadł na pomysł, żeby sprawdzić co się dzieje u najbardziej znanej niemieckiej narkomanki. Dla mnie ta książka to swego rodzaju ciekawostka, którą z pewnością zapamiętam, ale nie będę się nią ekscytowała.
C.V. Felscherinow, S. Vukovic, Christiane F. Życie mimo wszystko, Wyd. ISKRY, Warszawa 2014, s. 282

Wspomniałam o filmie na podstawie książki "My, dzieci...". Oczywiście widziałam i zrobił na mnie nie mniejsze wrażenie niż sama książka. Jest bardzo wiernym jej odzwierciedleniem, a co za tym idzie- jest szokujący, mocny i wstrząsający. Również nie dla każdego... Ale, jeśli ktoś ma ochotę albo potrzebę, to zwiastun, w ramach zapowiedzi w czym rzecz. 




11 maja 2014

"Rodzina" Monika Jaruzelska

Monika Jaruzelska od zawsze wzbudzała we mnie sympatię do jej osoby. Właściwie nie mam na to wytłumaczenia i chyba specjalnie nie jest mi ono potrzebne. Mimo, że nie jest ani aktorką, ani piosenkarką, ani artystką jakiejkolwiek dziedziny, lubię ją i już. Za jej klasę, styl, inteligencję, ponadczasowość... Jakoś zawsze śledziłam w mediach cokolwiek się o niej pojawiało i nadal mnie ona ciekawi. A teraz mam kolejny powód i do sympatii i do interesowania się nią. Otóż Monika Jaruzelska zaczęła pisać książki! I to, dodam, książki dobre i ciekawe, które z miejsca stają się bestsellerami. Skupię się dziś na najnowszej, która ukazała się kilka tygodni temu...
"Rodzina" jest udaną kontynuacją poprzedniej książki zatytułowanej "Towarzyszka Panienka", która, o ile dobrze pamiętam, pojawiła się w ubiegłym roku. I już sam fakt, że Monika Jaruzelska nie zasypywała gruszek w popiele, tylko zabrała się niezwłocznie za pisanie dalszego ciągu swojej opowieści bardzo mi się podoba. Nie lubię zbyt długo czekać po przeczytaniu jednej pozycji na kolejną (o ile wiem, że takowa ma się pojawić). I jedna i druga książka są tworami jak najbardziej biograficznymi. Mamy w nich wspomnienia, anegdoty, refleksje, relacje z miejsc, spotkań, podróży. W "Rodzince" pojawiają się dodatkowo (in plus) rozmowy, jakie Monika przeprowadziła ze swoimi rodzicami. Mając świadomość ich podeszłego wieku, próbuje dopytać o to, o czym wcześniej nie było mowy... Właściwie pisząc o "Rodzinie" piszę również o "Towarzyszce...", bo według mnie tworzą one nierozerwalną całość, łączą się i wzajemnie dopełniają. Czyta się je błyskawicznie i przyjemnie, co spowodowane jest przejrzystym układem, niewielkimi rozdziałami, przyjazną czcionką i okraszeniem sporą ilością prywatnych zdjęć. Monika Jaruzelska pisze ciekawie, dość odważnie, podejrzewam, że szczerze (bo jaki jest sens pisania o faktach i swoim życiu przy jednoczesnym ich przekłamywaniu?). Dla miłośników rzeczy biograficznych bardzo fajne i ciekawe pozycje. Napisane w sposób przystępny, bez zadęcia i kreacji na "co to nie ja", wciągają i zaciekawiają czytającego.
W "Rodzince" zaznaczyłam sobie jeden cytat, który trafnie obrazuje rodzinę Jaruzelskich: "Z perspektywy czasu widzę, że jako rodzina byliśmy trójką nieszczęśliwych, samotnych ludzi. Kiedy otaczali nas inni, czasem oddani, czasem pochlebczy, a czasem po prostu serdeczni, poczucie samotności na chwilę znikało. Dopiero w domu, gdy tylko zamykały się za nimi drzwi, czuło się, jak bardzo jesteśmy samotni. Troje ludzi na trzech bezludnych wyspach.(...) Nikt nikogo nie wspierał, nie starał się wysłuchać. Zresztą jak można było wysłuchać, skoro nikt się nie chciał zwierzać (...)". Niewesoły to obraz rodziny, ale prawdziwy. Szczęśliwie w książkach Jaruzelskiej nie brakuje i radości i śmiechu i pozytywów. Są zmagania, ale są i przyjemne chwile. Nie będę się nad nimi rozpisywała, bo po prostu warto się z nimi zapoznać. Pozycje powyższe przypadną z pewnością do gustu kobietom ciekawym innych kobiet, innego spojrzenia na świat, lubującym się w biograficznych lekturach. Dodam jeszcze, że w moim odczuciu sukces poprzedniej książki ("Towarzyszki Panienki") ośmielił Monikę Jaruzelską i uznała, że może jeszcze bardziej odsłonić się przed czytającymi, że jeszcze nie wszystko, co chce, zostało powiedziane. I treść "Rodzinki" jest mocno na plus. Więcej tu emocji, więcej szczerości, więcej śmiałości. Zastanawiam się, czy Monika Jaruzelska ma coś jeszcze w zanadrzu, bo ja chętnie poczytałabym jeszcze coś jej autorstwa. Podoba mi się, że ma i miała tak niezwykłe historie,  że nie musiała ich wymyślać. Oczywiście obydwie książki serdecznie polecam.
M.Jaruzelska, Rodzina, Wyd. Czerwone i Czarne, Warszawa 2014, s. 314

10 maja 2014

"Lewa strona życia"/"Motyl" Lisa Genova

Kiedy pisałam o "Zapachu malin" M.Krajniewskiej, wspomniałam, że czytam książkę, która na pewno zostanie w mojej pamięci na dłużej. I dzisiaj właśnie o niej. Minęło już sporo dni od kiedy skończyłam ją czytać, a ja ciągle wracam do niej w myślach, doskonale ją pamiętam i nieustannie polecam: Wam, czytającym moje posty, siostrze, koleżankom, znajomym...
"Lewa strona życia" Lisy Genova, bo to o niej mowa, po prostu mnie zachwyciła! Zachwyciła mnie treścią, fabułą, konstrukcją, sposobem przekazania nie zawsze przyjemnych treści, lekkością i wielką przyjemnością, jaką daje jej czytanie, a nawet okładką. Widząc peany na jej cześć na okładce, dochodzę do wniosku, że nie za bardzo mam co o niej pisać, bo zrobili to za mnie inni. Zdaję sobie jednak sprawę, że nie każdy czytający mojego bloga ma bądź miał styczność z twórczością pani Genova, stąd napiszę i coś od siebie i coś zacytuję, bo jak mało którą pisarkę polecam ją tak stanowczo i gorąco.
"Lewa strona życia" jest zapisem walki, jaką musi podjąć jej główna bohaterka, Sarah Nickerson, o powrót do życia i sprawności, które utraciła w wyniku ciężkiego wypadku samochodowego. Jest to tym trudniejsze, że przed wypadkiem Sarah była wiecznie zajęta i ciągle w ruchu. Jako wiceprezes firmy konsultingowej miała satysfakcjonującą pracę, karierę, pieniądze, doskonale wykształcona wciąż podnosiła kwalifikacje, do tego nie brakowało jej urody i życiowej energii, miała u swojego boku kochającego męża i małe dzieci oraz napięty do granic możliwości grafik, bez czasu dla siebie i chwili na odpoczynek. Ciężki uraz mózgu, jakiego doznała, spowodował u niej rzadko występujący i trudny w leczeniu zespół nieuwagi stronnej. "(...) Jej mózg nie zwraca uwagi na nic, co znajduje się po lewej stronie. "Lewa" dla niej nie istnieje." To wydaje się wręcz nieprawdopodobne! Jak można nie dostrzegać niczego po lewej stronie, nie móc odnaleźć lewej ręki czy nogi, nie widzieć co się ma na talerzu po lewej i czytać tekst tylko w połowie... Ale takie przypadki się zdarzają, a ta książka opisuje go doskonale i fascynująco. Czytałam i co chwila zastanawiałam się jak to w ogóle jest możliwe... Ta książka po prostu mnie pochłonęła, dosłownie nie mogłam się od niej oderwać. Podeprę się w swoim zachwycie świetną adnotacją z okładki książki: "Intuicyjna i urzekająca. W tej wzruszającej kronice opisującej zmagania całej rodziny z urazem mózgu, Lisa Genova mocno akcentuje, że męczące, ale zwykłe życie może stać się czymś niezwykłym w obliczu rzadko spotykanego urazu mózgu. Proces dochodzenia do siebie odkrywa w człowieku prawdziwą wytrzymałość i siłę ducha. Lewa strona życia pozostawi Was w zachwycie i zainspiruje do działań." I jeszcze jedną: "Boleśnie prawdziwa. Pięknie napisana. Lisa Genova zabiera nas w pełną wzruszeń podróż po stracie, przebaczeniu, miłości i odporności duszy ludzkiej.". Czy trzeba dodawać coś więcej? Pewnie można, ale nie ma takiej potrzeby. To i tak nadto zachęt, żeby po tę książkę sięgnąć. Jest naprawdę doskonała! Miałam po jej lekturze sporo przemyśleń i wniosków, spośród których najważniejszy jest ten, że trzeba się cieszyć życiem i dniem dzisiejszym. Ale również takie, że liczą się drobnostki i małe radości, bo to z nich składa się życie, że nie ma sensu "szukanie dziury w całym", bo nieszczęścia, jeśli mają nadejść, nadejdą, a dopóki ich nie ma liczy się miłość, rodzina, zdrowie i to wszystko, co kochamy i przywołuje uśmiech na naszych twarzach... Brzmi jak banał? Nie szkodzi. 
W tym miejscu mogłabym zakończyć ten post... Ale jest coś jeszcze. Równie dobrego i zachwycającego, bo... pióra tej samej autorki. 
"Motyla" przeczytałam prawie trzy lata temu (tuż po ukazaniu się na polskim rynku książkowym) i zrobił na mnie ogromne wrażenie. Nazwisko jego autorki nic mi wówczas nie mówiło, ale zachwyt nad książką spowodował, że co nieco o niej poczytałam i niecierpliwie czekałam na jej kolejne dzieło (tak, według mnie jej książki zasługują na owe zaszczytne miano). Również tu główną bohaterką jest kobieta. Alice Howland jest kobietą w średnim wieku, szczęśliwą w małżeństwie i dumną z trójki dorosłych dzieci, wykładowcą psychologii na Harvardzie oraz światowej sławy ekspertem z zakresu lingwistyki. Jej świat to kochający mąż oraz wykłady, odczyty, sympozja, prace badawcze i słowo pisane. Coraz częstsze zaniki pamięci i zdezorientowanie skłaniają ją do badań, a ich wynik jest bezlitosny i nie pozostawiający nadziei. Alzheimer... Dotąd niezależna i aktywna kobieta musi przewartościować całe swoje życie. Teraz mogłabym właściwie skopiować powyższe zachwyty nad "Lewą stroną...", ponieważ w równym stopniu dotyczą "Motyla". Książka to ważna, niezwykła, bardzo mądra, skłaniająca do refleksji, zastanowienia się nad życiem. Cudowna! Jej przepiękna okładka (i wstęp) pełne są zachwytów i doskonałych recenzji. Na przykład: "Dzieło czystego geniuszu.", "Pełna przejmującej wiarygodności. Genova pokazuje, że nawet jeśli tracisz swój umysł, nie tracisz swojego serca.","Ta książka jest równie ważna, jak i niezwykła, i na pewno pomoże przyszłym pokoleniom, które paraliżuje strach przed tą chorobą." czy wreszcie: "Wzruszająca i wstrząsająca, z nokautującym zakończeniem, Motyl to powieść, która zmienia to co nie do pomyślenia w dzieło sztuki." Sami widzicie, że moje zachwyty nad książkami pani Lisy nie są przesadne i wydumane, ale autentyczne i poparte opiniami wielu (do sprawdzenia mając książki w ręce). Czekam teraz na premierę filmu na jego podstawie ("Still Alice" z Julianne Moore w roli dr Alice Howland). Jak tylko pojawi się w kinach, będę na pierwszym seansie.
Tytułem zakończenia kilka słów o samej autorce tych dzieł. Lisa Genova to amerykańska pisarka oraz doktor nauk medycznych w dziedzinie neurobiologii (stąd doskonała znajomość mózgu, jego przypadłości i możliwości, a co za tym idzie doskonałe i rzetelne wplecenie zagadnień medycznych w powieści obyczajowe). Jest autorką jednego z najbardziej spektakularnych debiutów w historii literatury ("Motyl" właśnie). Ponadto jest felietonistką stowarzyszenia National Alzheimer's Association. Mieszka z rodziną w Massachusets.
Już zupełnie na koniec dorzucę, że niecierpliwie czekam, aż jej najnowsza książka ("Love Anthony") ukaże się w Polsce i liczę, że pani Genova sprawi mi kolejną ucztę literacką i ponownie zachwyci. I że będzie pisała swoje kolejne doskonałe książki. A Wy jej książki kupujcie, wypożyczajcie i czytajcie!

L.Genova, Motyl, Wyd. Papierowy księżyc, Słupsk 2011, s. 365
L.Genova, Lewa strona życia, Wyd. Papierowy księżyc, Słupsk 2013, s. 406