28 lutego 2016

"Tajemna historia" Donna Tartt (9/2016)

Za mną kolejna świetna książka pani Tartt. Szczygieł mnie zachwycił i wciągnął bez reszty i to samo miało miejsce przy Tajemnej historii. Ogromnie mi szkoda, że tak znakomita powieść już za mną, ale cieszy, że mam jeszcze jedną, Małego przyjaciela, zakupioną ledwie kilka dni temu. I prędko po nią sięgnę, przekonana, że będzie to kolejne fantastyczne spotkanie z twórczością pani Tartt.
Tajemna historia to literacki debiut Donny Tartt i można być pod ogromnym wrażeniem znakomitości tegoż debiutu. Swoją drogą, skoro ktoś zaczyna tak doskonale, to pewną trudnością może być utrzymanie tego wysokiego pułapu. Szczęśliwie Tartt nie ma chyba z tym problemu, choć swoje powieści pisze latami. Ale nie dziwi nic, skoro jej książki są tak niesamowite, wciągające, naszpikowane gruntowną znajomością zagadnień, które porusza i wskazujące na niebywały talent i erudycję. Czytając je można widzieć ogrom pracy, jaki wkłada i efekt, jaki osiąga- znakomite, niebanalne, monumentalne powieści z zapętleniem, tajemnicą, pełnokrwistymi postaciami, a momentami wręcz magiczne. Tak też jest w Tajemnej historii. Richard Papen rozpoczyna naukę w ekskluzywnym college'u w Nowej Anglii. Dołącza do grupy inteligentnych, ekscentrycznych studentów filologii klasycznej, którzy pod wodzą charyzmatycznego wykładowcy odkrywają sposób myślenia i życia niemający nic wspólnego z monotonną egzystencją ich rówieśników. Kiedy jednak eksperymenty z narkotykami, alkoholem i seksualnością nie przynoszą odpowiedzi na pytanie: jak daleko można się posunąć? dochodzi do morderstwa. Czy da się uniknąć jego konsekwencji? Czy można zabić i nie zostać ukaranym? I czy możliwe jest, by morderstwo w żaden sposób nie zmieniło mordercy? Po prostu pysznie! Czyta się tę powieść, jak znakomity, luksusowy kryminał z wyższych sfer, jak moralitet, przypowieść o winie i karze, jak współczesną tragedię grecką... Mamy tu zbrodnię, knowania, błędy młodości, zagadnienia dobra i zła, kwestię moralności i zasad (i ich braku); jest aspirujący do lepszych od siebie Richard, niedostępny i tajemniczy Henry, odmienny od reszty Francis, związane ze sobą nierozerwalnie bliźnięta Camilla i Charles oraz rubaszny, prosty i nieskomplikowany Bunny... Tworzą elitarną, zamkniętą grupę, którą na zawsze połączy wspólna tajemnica...
Jak to się czyta! Znakomita, wciągająca bez reszty, klimatyczna, mroczna, inteligentna powieść. Pochłonęłam ją jednym tchem w zaledwie dwa dni (szczęśliwie w weekend, kiedy nic nie muszę i mogę czytać całymi dniami), odrywając się od niej jedynie w chwilach absolutnie koniecznych, a po przeczytaniu poczułam dziwną pustkę, że jak to? to już koniec? Powieść jest genialna, zasługuje na najwyższą notę i szerokie rozpowszechnienie. Czytajcie, zachwycajcie się i zapamiętajcie nazwisko Tartt.
Już tylko wspomnę (z poczucia zachwytu) o przepięknym wydaniu wszystkich książek Donny Tartt. Obszerne objętościowo (cudnie!), w twardych oprawach, z pięknymi okładkami i obwolutami, oprócz znakomitej treści, fantastycznie i zacnie prezentują się na półce. Absolutne mistrzostwo literackiego świata ;-)

D. Tartt, Tajemna historia, Wyd. Znak, Kraków 2015, s. 608

22 lutego 2016

"Dziewczyna z pociągu" Paula Hawkins (8/2016)

O tej książce powiedziano już dosłownie wszystko. Dostała tyle ochów i achów (najlepiej sprzedający się debiut książkowy ubiegłego roku, bestseller Empiku, zekranizowana, przetłumaczona na prawie 50 języków itd itp) oraz batów (że zmarnowany potencjał, przegadana, nudna, rozwlekła), że po prostu musiałam ją przeczytać i sama się przekonać w czym rzecz. I zachwytu nie będzie...
Jak się poczyta blurby na okładce (rekomendacje m.in. Stephena Kinga czy Tess Gerritsen), no to nic innego nie przychodzi do głowy, ino że hit murowany. Spodziewać się można porywającej, wciągającej i przejmującej historii, która wciąga bez reszty i wbija w fotel. Niestety, płonne to nadzieje. Książka o dziewczynie z pociągu okazuje się być mocno przeciętna, rozwlekła, nużąca i często irytująca. Oto mamy Rachel, główną bohaterkę, która codziennie jeździ tym samy pociągiem (początkowo do pracy, później po nic) i obserwuje domy przy ulicy, gdzie kiedyś sama mieszkała z mężem. Idealizuje sobie pewne małżeństwo, mieszkające nieopodal jej dawnego domu, bacznie je obserwuje, a pewnego dnia okazuje się, że piękniejsza połowa tej pary przepadła bez wieści. I nasza bohaterka zaczyna snuć swoje tezy, a później nawet je głosić m.in. policji, jednym słowem wpieprzać się w nie swoje sprawy... Żeby jeszcze robiła to z sensem. Ale nie... Porzucona przez męża, wylana z pracy, stale na rauszu, bo a jakże smutki topi w alkoholu, jeździ w tę i we w tę tym pociągiem i nie bardzo ma co ze sobą zrobić. A ponieważ jej życie jest tak bardzo jałowe, smętne i bezsensowne, zaczyna żyć życiem innych, co nigdy nie kończy się dobrze. Jak to mówi jeden z bohaterów tej książki: "(...) To tylko mała, smutna kłamczucha bez własnego życia." Dokładnie tak. I czytałam tę książkę i czytałam, czekając na jakiegoś łupnia, a tu nic... Powieść ciągnie się niemiłosiernie, jest zwyczajnie nudna i nie ma mowy o czytaniu jej z wypiekami na twarzy czy zarwaniu dla niej nocy (co na okładce sugeruje King, ale chyba powieści mu się pomyliły). Owszem, jest zaginięcie, morderstwo, znalezione w lesie zwłoki, ale wszystko to podane w tak letnim sosie, że nie ma mowy o jakichś większych emocjach czy ekscytacji. Gdzieś na ostatnich stronach dopiero coś się ruszyło, coś wyjaśniło, ale szału nie ma.  Ot, takie czytadło. Dla mnie to zdecydowanie największe rozczarowanie wielu ostatnich miesięcy i dawno nie czytałam niczego tak słabego. Spodziewałam się czegoś innego, dostałam letnią, przynudnawą opowieść o samotnej, niekochanej i nie mającej celu w życiu alkoholiczce. To trochę mało... Tym, którzy się zastanawiają, czy sięgnąć po Dziewczynę... szczerze odradzam, szkoda na nią czasu. Ale jeśli ktoś bardzo by reflektował, to mogę mu oddać swój egzemplarz.

 P. Hawkins, Dziewczyna z pociągu, Wyd. Świat Książki, Warszawa 2015, s. 327

20 lutego 2016

"Disko" Anna Dziewit-Meller (7/2016)

Ania Dziewit-Meller jest moim absolutnym autorytetem z zakresu tego, co warto i dobrze jest przeczytać. Cenię ją od dawna; kiedyś polecała lektury w programie DDTVN, obecnie prowadzi kanał na YT i blog o tematyce książkowej, które oczywiście polecam (tu ). I oczywiste było dla mnie, że muszę przeczytać jej książkę, którą napisała kilka lat temu. Kupiłam ją zaraz po jej wydaniu, ale musiała swoje odczekać, a sięgnęłam po nią teraz dlatego, że właśnie pojawiła się nowa książka Ani (już ją mam :) i uznałam, że najpierw muszę poznać tę wcześniejszą. Zatem poznałam i polubiłam od pierwszej strony.
Rzecz dzieje się na Śląsku, w latach 90-tych. W szkole podstawowej pojawia się, właściwie znikąd, Paweł Kozioł, nauczyciel tańca, człowiek o szemranej przeszłości, z blizną na policzku i patologiczną skłonnością do mocno nieletnich dziewczątek. I wiadomo, że nic dobrego z tego połączenia wyjść nie może. Jeśli dodać do tego podstarzałą panią dyrektor Waż, starą pannę i dewotkę; niewyżytą i wiecznie napaloną anglistkę, Magdę Orzeszko, uduchowionego grajka Jakuba, księdza Zapłatę (ach, jakież apetyczne nazwiska!), dojrzewające dziewczątka i ich kompleksy i problemy egzystencjalne, to... dostaniemy od Ani Dziewit bardzo fajną i niebanalną powieść. Kreśli swoich bohaterów grubą, mocną krechą, nie szczędząc im przy tym wad, przywar i słabości, a zarazem dorzuca im sporą dozę człowieczeństwa i szczyptę tragizmu, co sprawia, że możemy poczuć do bohaterów Disko coś na kształt sympatii i współczucia. Bardzo podoba mi się, że o poważnym problemie, jakim jest pedofilia, pisze w sposób lekki i zabawny. Styl narracji jest wartki, mocny, nie brak w nim wulgaryzmów i dosłowności, ale też nacechowany emocjami. Fajnie jest poczytać o pewnych, bardzo pożądanych ówcześnie, a obecnie kultowych, rzeczach i zjawiskach, jakie sama miałam, oglądałam, chciałam mieć. Czyta się to świetnie. Chwilami jest śmiesznie, chwilami irytująco, ale zawsze jakoś. To taka książka na jedno posiedzenie, bo niespecjalnie duża objętościowo, ze sporą czcionką i treścią, która wciąga i powoduje, że kartek w książce błyskawicznie ubywa. Mi się podobała i absolutnie nie rozczarowała, a słyszałam i czytałam opinie, że jest "taka se..." czy wręcz słaba. Najlepiej przekonać się osobiście i nie sugerować niczyją opinią. Dla mnie to wciągająca, zabawna i wartka opowieść. A wkrótce przekonam się, co Ania Dziewit-Meller proponuje w swojej nowej książce, Górze Tajget, o której, znowu, słyszę różne, skrajne opinie... 
 A. Dziewit-Meller, Disko, Wyd. Wielka Litera Sp z o.o., Warszawa 2012, s. 287

12 lutego 2016

"Córka rzeźbiarza" Tove Jansson (6/2016)

Dzisiaj raczej krótko, bo i książeczka cieniutka i malutka. Ale mała, nie znaczy miałka, bo niesie ze sobą spory ładunek emocji i uczuć. Dostajemy w tej książeczce garść opowiadań o dzieciństwie Tove Jansson, a opowiadania te wcale nie wyglądają jak opowiastki dziecka. Mnóstwo w nich mroku, chłodu, niesamowitej fantazji. Naprawdę nie są to naiwne, szczebiotliwe opowiastki o kwiatku, piesku i słonku, o jakie można by podejrzewać dziecko. Zresztą Tove nie była typowym dzieckiem i nie wychowywała się w statecznym domu z takimiż rodzicami. Jej rodzice, artyści, tata rzeźbiarz, matka malarka, całkowicie odrębne jednostki, z głowami pełnymi szalonych pomysłów i wizji, musieli zostawić coś z tego w swojej latorośli. Zimy spędzali w mieście, lato na wsi i zawsze było niebanalnie. I tę oryginalność można znaleźć w dziecięcych historyjkach Tove. Niesamowicie podoba mi się, jak pisała i tak samo podobają mi się te opowieści. Autorka pięknie zarysowuje nam to, czym żyła jako dziecko. Wprowadza nas w swój niesamowity świat fantazji i zmyśleń, mocno odrealniony i niezwykły, a przez to fascynujący i wciągający. Z ogromną przyjemnością czytałam o przygodach małej Tove w lesie, o sztormie, chłodzie skandynawskiej aury, cennym kamieniu, górze lodowej, zdziwaczałej ciotce, zaprzyjaźnionych zwierzakach (i nie są to pies czy kot, jak można by się spodziewać ;), zupełnie magicznych świętach bożego narodzenia czy wreszcie o zabawach i czasie spędzonym z rodzicami, z którymi mocno było związana i z którymi tworzyli nietypową, choć mocno kochającą się rodzinkę. Czyta się to wszystko, mimo tego mroku, chłodu i niebanalności, błyskawicznie i z zaciekawieniem, a że książeczka malutka (li jedynie sto pięćdziesiąt stron i to jeszcze rzadko obsypanych tekstem), to spokojnie przeczyta się ją za "jednym posiedzeniem", koniecznie przy gorącej kawie lub herbacie. Ale generalnie to bardzo fajna książeczka i na pewno nie moje ostatnie spotkanie z Tove Jansson.
T. Jansson, Córka rzeźbiarza, Wyd. Marginesy, Warszawa 2016, s. 158

9 lutego 2016

"Wieloryby i ćmy" Szczepan Twardoch (5/2016)

Wieczny Grunwald mnie zaintrygował, Morfina była świetna, Drach mnie totalnie zachwycił, więc sięgnięcie po Wieloryby i ćmy. Dzienniki Szczepana Twardocha było jedynie kwestią czasu. Już sama wiadomość, że taka publikacja się pojawi wywołała u mnie rumieńce, a jej lektura tylko potwierdziła to, co wiem już od dawna: Twardoch jest znakomitym pisarzem i nie waham się stwierdzić, że moim ulubionym pośród innych piszących mężczyzn. Lektura jego książek to dla mnie spora uczta literacka, niepozbawiona pewnego wysiłku intelektualnego i skupienia. Ich nie da się czytać ot tak, w jeden dzień. Trzeba się w nich zanurzyć, wyciszyć podczas czytania i nie zaprzątać sobie myśli niczym innym. Z kolei Dzienniki celowo sobie dawkowałam, bo je akurat bez problemu pochłonęłabym w jeden dzień, tak były ciekawe i wciągające. A chciałam chociaż odrobinę wydłużyć sobie czas spędzony w towarzystwie Twardocha...
Od razu powiem, że Dzienniki mnie zachwyciły. Pewnie duża w tym zasługa faktu, że tak bardzo cenię Twardocha i automatycznie wszystkiemu, co pisze podwyższam notę. A Dzienniki zasługują na najwyższą. Są one datowane na lata 2007-2015 i zawierają pewne wyrywki, obserwacje czy refleksje pisarza, poczynione w czasie wolnym, w domu, a najczęściej w podróży (Kraków, Budapeszt, Casablanca, Spitsbergen, Berlin, Włochy etc.). Nie są to dzienniki sensu stricte, gdzie autor dzień po dniu relacjonuje, co też mu się przydarzyło. Ale są to wpisy najwyższych lotów. Interesujące, głębokie, często poruszające, a czasami zabawne. Są tu przyjaciele Twardocha, jego rodzina, synowie; jego małe i większe przyjemności, pasje, opisy podróży; przemyślenia, spostrzeżenia, wątki dotyczące jego przodków (fajnie przeczytać Dzienniki i "odkryć", że Drach to w dużej mierze saga rodziny Twardochów). Dobrze jest pobyć w towarzystwie Szczepana i odkryć, że ma się kilka wspólnych zainteresowań i mogłabym podpisać się pod niemal wszystkim, co on. I mnóstwo w tej książce mądrych, bardzo aktualnych i uniwersalnych stwierdzeń. Mogłabym z niej wynotować sporo ciekawych rzeczy... A ta spodobała mi się wyjątkowo: "(...) powinniśmy być wewnętrznie autonomiczni. Skoro każą mi płacić podatki, to będę płacił je tylko dlatego, że niepłaceniem można sobie narobić kłopotów, a kłopoty to większa jeszcze niewola niż podatki, nie będę jednak płacił ich w poczuciu "spełnienie obywatelskiego obowiązku", bo władają moim zewnętrzem, ale moje wnętrze jest autonomiczne, nie oddam nikomu w pacht swojego sumienia, woli, myśli i uczuć. (...) należy po prostu pamiętać, że naprawdę ważne są tylko nasze własne, małe sprawy. Trzeba być zawsze osobnym. Sprawy naszych przyjaciół, naszych kobiet, naszych rodziców i naszych dzieci, sprawy z którymi należy się utożsamiać- chętnie się powtarzam tutaj- to nieustająca praca nad tym, jak przyrządzić dobre sało do wódki albo dobry rosół, albo dobre penne arrabiata czy co kto tam woli, filet mignon, humus, dal czy cokolwiek, to bardzo ważne, ważniejsze od demokracji, Ojczyzny czy innych spraw, które udają, że są czymś więcej niż tylko dekoracjami, przykrywającymi wieczną i niezmienną relację rządzących i rządzonych. Lepiej utożsamiać się z którąś stroną w sporze o to, kiedy wino pić ze szklanki, a kiedy z kieliszka, niż być prawicowcem albo lewicowcem. Warto spierać się, czy lepszy krawat, czy skórzana kurtka, a nie warto o to, czy podatki lepsze niższe czy wyższe- jeśli do obowiązków należy, to ewentualnie spierać się o to można, byle bez zaangażowania. Warto pieczołowicie gromadzić sprawdzone recepty na kaca, a nie warto oddawać swojego wnętrza w pacht receptom na wzmocnienie klasy średniej czy walkę z wykluczeniem. Warto przekonywać przyjaciół, by ciepłymi wieczorami siadywali z nami przy stolikach pod gołym niebem, warto palić papierosy, śmiejąc się w nos wszystkim, co tchórzliwie boją się śmierci i chorób (jakby zamierzali żyć wiecznie), warto czytać wielkie powieści, warto pisać, warto zarabiać pieniądze i je wydawać, warto kochać to, co obejmuje się wzrokiem, wyszedłszy na wzgórze, a reszta to niepotrzebne hipostazy, symulakra i zupełnie zwykłe kłamstwa. Święte słowa! A jaka w nich mądrość, celność, logika... I cały Dziennik wypełniony jest równie fantastycznie. Chciałabym dostać tej treści więcej, dużo więcej i mocno liczę na kontynuację Dzienników. I tak jak nie wracam do raz przeczytanej książki, tak w przypadku Wielorybów... mam pewność, że jeszcze, i z ogromną przyjemnością, po nie sięgnę. Fantastyczny Dziennik!
 
S. Twardoch, Wieloryby i ćmy, Wyd. Literackie, Kraków 2015, s. 271

4 lutego 2016

"Sor" Jarek Szulski (4/2016)

Książki Sor sama nigdy bym sobie nie kupiła, bo ani o niej nie słyszałam, ani jej nigdzie nie widziałam, a do tego tematyka jej oddalona jest od aktualnych kręgów moich zainteresowań, ale pewna osoba (dzięki Reniu), która wie, że kocham czytać ponad wszystko, uznała, że może mi się spodobać i mi ją pożyczyła. I dobrze się stało, bo to fajna, sympatyczna (w dużej mierze) i ciekawa książka. 
Tytułowy sor, Miron Czarniecki, to alter ego autora książki Jarka Szulskiego, nauczyciela w warszawskim liceum im. Reytana, który część swojego życia (i zawodowego i prywatnego) postanowił przelać na papier. A że nauczycielem jest mocno niekonwencjonalnym, a nawet kontrowersyjnym, to tym lepiej i ciekawiej. Zatem Czarniecki/Szulski opowiada nam o swoich Maleństwach (tak nazywa swoich uczniów), o swoich pomysłach na bycie ich wychowawcą, o wspólnych inicjatywach, wycieczkach "z tanim noclegiem", nocnych maratonach filmowych, o podejściu do młodych ludzi, o swoich pomysłach na nowoczesną i przyjazną uczniom szkołę, wreszcie o swojej rodzinie, przyjaciołach, zakochaniu, zwątpieniach, kryzysach mocy i sił, fochach i odpałach. Jednym słowem: nudno nie jest. Czytałam z przyjemnością i refleksją nad własnymi nauczycielami. A że ukończyłam podstawówkę, technikum, studia licencjackie i studia magisterskie, to materiału porównawczego miałam pod dostatkiem. I smutna prawda jest taka, że poza garstką nauczycieli, których wspominam dobrze i z sympatią, cała liczna reszta była mocno przeciętna i z reguły "odbębniająca" swoje obowiązki. Szczęśliwie okres edukacji mam za sobą, chociaż regularnie, co jakiś czas, powraca chęć, żeby się jeszcze czegoś pouczyć. Może kiedyś, nie wykluczam... Tymczasem sor Miron jest młodym, rzutkim, nowoczesnym pedagogiem, który nie waha się ryzykować, a nawet igrać z innymi nauczycielami, dyrekcją szkoły czy rodzicami Maleństw i, o dziwo, dobrze na tym wychodzi. Jest przez swoich uczniów lubiany, ceniony i utrzymuje z nimi kontakty prywatnie (a to dopiero!). Aż chciałoby się spotkać takiego nauczyciela na swojej drodze. I ja, poniekąd, spotkałam, już po zakończonej nauce i całkowicie prywatnie. Cieszę się z dość bliskiej znajomości z pewną panią od francuskiego (tak, tak Gosiu, o Tobie mowa), z którą mamy zawsze mnóstwo spraw i tematów do obgadania i myślę, że Ona jest takim właśnie nowoczesnym, młodym, rozumiejącym młodzież, a do tego szalenie kompetentnym i świetnie wykształconym nauczycielem. A i Jej uczniowie przepadają za swoją sor od francuza (widziałam pomysłowe i fantastyczne dowody ich wdzięczności u Gosi). Ale aż tak szalona i narwana, jak Sor, nie jest ;) A teraz pożyczę Jej tę właśnie książkę i bardzo jestem ciekawa opinii o niej z ust fachowca. Co do samej książki, to jest ciekawa i inspirująca, a czyta się ją błyskawicznie. Na pewno warto, żeby czytali ją i czerpali z niej nauczyciele i uczniowie, ale każdy może znaleźć w niej coś dla siebie. Nadal podtrzymuję, że bym jej nie kupiła, ale na pewno będę ją miło wspominała.

J. Szulski, Sor, Wyd. JS&Co Dom Wydawniczy, Warszawa 2014, s. 429